Wielkanoc. Kolejny czas do dyskusji o tym jak kler wpływa na moje bezbożne życie. Wpływa, chociaż jako matka ateistka nie obchodzę świąt religijnych a pogańskie – choinki, zajączki, dni dziecka, matki, córki, kwiatka, dziergania czy kota. W internecie mniej i bardziej chamsko – jedni piszą by spierniczać sobie na Antarktydę, inni że to też ich kraj i nasrają im w koszyk.
Kultura to rzadkie zjawisko w XXI wieku. Na każdym kroku wymagamy kultury, sami jej nie mając. I tu…drodzy Ateiści (zaraz napisze co mnie wkurza w Wielkanocy, mnie i tylko mnie) – nie zachowujcie się jak małpa schodząca z drzewa. Najpierw z niego zejdźcie, potem dyskutujcie. Wielkanocą nie obarczajcie nauczycieli i ludzi z koszykami, a rząd i kościół. Wielokrotnie czytam „posrany wierzący karze dziecku zapierdalać z koszykiem”. Sęk w tym, że to Ciebie koszyk boli, a swój ból powinieneś leczyć u specjalisty. Nikt dla Ciebie nie będzie koszyka chował. Nikt dla Ciebie kościółka nie zamknie, nie schowa palemki. Dzieci z koszykami lubią do kościoła chodzić. Lubią oglądać pisanki, biegać pod miotełką ze święconą wodą – to dla nich zabawa. I tak, tam gdzieś na pewno jest fanatyczna rodzina, ale o chorych ludziach pisać nie będę. Komentuj kulturalnie lub zamknij stronę ;).
Wkurzona matka ateistka to ja, bo czyjaś religia zmusza mnie do czasu świątecznego. Nie mieszkam w kraju religijnym gdzie modlitwa jest przymusem. Mieszkam w kraju świeckim, a moje dziecko nie może iść do szkoły, bo ktoś tam święci jajka i obchodzi zmartwychwstanie. Nie jest to tragedia, nikt nie umiera, ale…jest to czas który dziecko mogłoby spędzić w szkole którą lubi. Świetlica nie zapewnia dziecku zajęć, świetlica to nie lekcje. Ja zapisuję dziecko do szkoły by chodziło na lekcję, nie na świetlicę. Nauczyciele ateiści też chcieliby pracować – nie mogą. I to tyle co mnie wkurwia w tej całej Wielkanocy.
Niezależnie od tego w co nie wierzę, widzę bazie, kolorowe jajca, ludzi wąchających pieczywo, gadających o żurku. Tradycja to właśnie dla mnie to jajco, żur na stole, biała kiełbacha i wspólny czas. Nie potrzebuję krzyża, Jezusa, zmartwychwstania – to zostawiam Wierzącym, to ich frajda, ja mam inną. Nie muszę jako matka ateistka rzucać wyzwiskami, odsyłać do psychiatry. Wbrew pozorom nikt o Jezusie nie rozmawia (co może być przykre dla kleru). Częściej słyszę o zajączku, żurku, o tym jak pomalować jaja i czym.
I tu znowu jestem wkurwiona, bo jakiś tam wyzwolony słownie ateista rzuci sobie tekstem o tym jak Wielkanoc psuje mu życie, mąci dziecku w głowie, bo on biedny musi tłumaczyć dlaczego palma, krzyż, jajko i człowiek z koszykiem. Oczywiście tłumaczy tak by dziecko za cholerę nie chciało tego koszyka, a każdego „koszykowicza” traktowało jak postrzelonego. I zastanawiam się kto z kim walczy, kto tworzy agresję. Mnie krzyż nie gryzie, koszyk też nie, a nawet lubię zerkać jaką kto serwetę do środka wsadził.
Kocham w tym czasie fakt, że ludzie chcą siebie, starają się spędzić jak najwięcej czasu razem, razem pieką ciasta, nadziewają jaja, malują pisanki. Kocham matki które pomimo wiecznego braku czasu w środku nocy robią babki, bo dziecko lubi. Uwielbiam dziadków którzy z pomocą cebuli zmieniają kolor skorupki i igłą dziobią szlaczki w kurczaczki. Kwiaty, obrusy w zajączki, pasztety… Z każdego okna, na każdej klatce czymś pachnie. A ja w tej ciąży cholernej tylko myślę jak nad sobą zapanować by nie sforsować drzwi w celu skonsumowania pasztetu czy innego, kuchennego pachnidła.
I wiesz co…nie spieprz tej atmosfery jakimś byle gównem – polityką, walką o swój ateizm, wiarą, równo ustawionymi kapciami czy kiecką wypindrzoną. Po prostu bądź.
Pozdrawiam,
matka ateistka czekająca na żur.